sobota, 8 listopada 2008

Białe nie zawsze jest czarne, a szare - nie zawsze kolorowe...

Wiem, wiem, że miałam tu coś napisać wieki temu, ale może to i lepiej, że zajęłam się tym dopiero teraz. Cierpiałam ostatnio na absolutny brak weny twórczej - jedyny jej zryw wykorzystałam na coś innego, a tak poza tym to jeśli coś powstawało, to wyłącznie w mojej głowie (Jakiś czas temu przeszłam samą siebie, spędzając bezczynnie około dwóch godzin tylko myśląc i słuchając muzyki). Ale właśnie dzisiaj (pewnie robię błąd, pisząc :"dzisiaj", bo znając siebie nie sądzę, żebym skończyła to pisać w tym konkretnym dniu) jakaś natchniuza zlitowała się nad moją niepisaniowością. Bardzo ona była niepoukładana, bo tak naprawdę, to nie wiem do końca, jaki dokładnie kształt przyjmie ta notka.

Skoro już poruszyliśmy temat zmian poglądów filozoficznych czy innych przewartościowywań, to ja się bardzo chętnie tego uczepię. Dopadło mnie coś, co mogłabym nazwać kryzysem światopoglądowym. A takie to szerokie i rozlazłe, że nawet nie wiem za bardzo, od czego by tu zacząć, a może nawet rozwlekę to na kilka wpisów. Napiszmy może na początek, że w ostatnim czasie trochę się pozmieniało.

Chyba jedną z najbardziej radykalnych zmian, które wiązały się z innymi osobami, jako że musiałam to oznajmić tym i owym, było porzucenie kościoła. Chrześcijaństwo...? To nie religia dla mnie (nie jestem w sumie pewna, czy coś pojmowanego stricte jako religia może być 'dla mnie', osobliwie mi z tym). Zupełnie nie przemawia do mnie idea wszechmocnej istoty, która z własnej fanaberii stworzyła sobie teatrzyk marionetkowy i patrzy teraz, jak się męczą. Ale z kolei pomysł całkowitego odrzucenia istnienia sił niepojętych woła u mnie, o ironio, o pomstę do nieba (więźniem swojej kultury jestem i nie zamierzam szukać synonimu). Banałem byłoby przedstawiać tu przykłady dowodzące słuszności podejrzeń co do istnienia owej energii, siły, whatever, bo ani nie jestem na tyle kompetentna, żeby się tego podejmować, ani, tak czy owak, nic nowego nie powiem. Zwyczajnie się nie da.

(no tak, minęły prawie 2 tygodnie od powyższego, a ja pewnie straciłam pierwotny koncept; trudno, jakoś wybrniemy)

Doszło więc do tego, że puściłam się przez jakiś bagnisty gąszcz idei i przekonań, gdzie każde drzewo zdaje się wskazywać drogę, a jest przy tym równie złudne jak pozostałe. Mam ze sobą w tobołku tylko mój cynizm i melancholię (czasami się zastanawiam, czy to się nie wyklucza). W takim razie ruszajmy na oślep. Każdy kierunek jest tak samo bezsensowny.

Skoro się tak uczepiłam tego boga, Boga, czy czego tam, to kontynuuję spacerek wokół tego drzewka. Całkiem zresztą sporego i rozłożystego. Pierwszą rzeczą, jaka rzuca mi się w oczy po krótszej czy dłuższej chwili spędzonej na obserwacji, to użyteczność tej roślinki. Bóg zdaje się być dla ludzi jak drzewo dające wiele cienia, pod którym można chronić się przed palącymi promieniami (zakładając, że znajduje się ono na sporej polance wśród wspomnianych bagien), drzewo wiecznie rodzące owoce, które wyżywi ich i pokrzepi nawet wtedy, gdy na innych drzewach nie pozostanie ni pestka. Jednak niektórzy błądzący w puszczy wędrowcy, jak ja, dostrzegają w tej całej zabawie pewien haczyk. Cały szkopuł bowiem w tym, by ujrzeć (i w pewnym sensie poczuć) liście na owym drzewie i te jabłka w rękach jedzących je ludzi. Smutną jest dla mnie rzeczą widok, który ukazuje się moim oczom, a pozostaje mi tylko groteskowy obraz nagich gałęzi poobwieszanych z różnych stron innymi bombkami i świecidełkami (dla każdej monoteistycznej religii inne)oraz prawdziwie niepojętych postaci krążących wokół niego i głodnych gryzących pustą przestrzeń pomiędzy napiętymi dłońmi, powietrze. A jedyne uczucie, jakie towarzyszy mi przy obserwacji, to pomijająca tych, którzy udają, że jedzą oraz tych, którzy poruszają mechanicznie szczęką i mielą językiem, nie zastanawiając się, czy napotykają one na opór, głęboka, bezdenna wręcz - zazdrość.

Przepełniona swego rodzaju żalem przebrnęłam dalej przez las. Nieopodal poprzedniej roślinki spostrzegłam zupełnie inną. Bujne, zielone, zdobne i tętniące życiem drzewo racjonalistów. Wokół niego bawiła się garstka równie dostojnych osób, bardzo zajęta swoimi sprawami. Nie mogłam tylko zrozumieć, dlaczego wciąż rzucali pod poprzedni leśny wytwór jakieś śmieci, papierki, wszelakie pozostałości. Mruczeli przy tym i chichotali pod nosem, choć zapytani o to kategorycznie się od takich podejrzeń odżegnywali, po czym odchodzili obrażeni. I nagle to drzewo wydało mi się nazbyt bujne, zielone i zdobne, jego życiowy puls zanadto miarowy, a piękno sztuczne, jak wymalowane. Ruszyłam więc dalej, bez do końca wyrobionej opinii, choć nie bardzo wiedząc, na co trafię następnym razem.

I tak błądzę, szukając kolejnych interesujących dębów, buków, bardziej egzotycznych hebanowców czy na pierwszy rzut oka pospolicie wyglądających iglaków. Może za jakiś czas umieszczę kolejną relację z samotnej wędrówki po niezmierzonych trzęsawiskach pełnej to fetoru rozkładającej się zgnilizny przedawnionych pomysłów, to słodkiej woni rosnących na ideowych polankach kwiatów kniei.

(Tytuł w pierwotnym zamierzeniu miał być chyba rozwinięty nieco inaczej, ale jakieś tam nawiązanie, lepsze czy gorsze, się znalazło)