niedziela, 12 grudnia 2010

Zamknięte

Ale zachowane. I zawsze można jeszcze ten pokój otworzyć, jak kawiarenkę na rogu. Proste, nie-wysublimowane wnętrze, do którego wpada się na kawę i papierosa. Lalka zrzeka się jednak kluczy i prawa do naciśnięcia klamki - za długo prowadziła monolog, by go kontynuować w przestrzeni dialogowej (przy czym bynajmniej nie mówi tego z wyrzutem). Tym niemniej, neony nie zgasną.

Szkoda próby, ale warto było dać jej szansę zakiełkowania.

wtorek, 1 września 2009

Why the hell am I?

Miały być rozmowy, dyskusje, skończyło się na pseudowiklinowej, ledwie rozpoczętej bilateralnej plecionce quasifilozoficznych monologów (przede wszystkim), w której rolę poszczególnych witek stanowią mniej lub bardziej udane strzępki myśli (w tym parę jawnie naiwnych i laickich po mojej stronie). Ale to nie szkodzi. Ostatecznie co za różnica, jakiej wielkości interwały czasowe wkradają się pomiędzy kolejne wypowiedzi? Czy czas ma tu jakiekolwiek znaczenie? Wyznacznikiem odpowiedniości danego momentu do napisania kolejnej notki w Dark Roomie była dla mnie od samego początku dojrzałość nowej myśli, gotowej, by wypuścić ją na światło dzienne, w przyćmiony, mleczny blask darkroomowych neonów.

Teoretycznie, jak sama etymologia nazwy wskazuje, elementy każdej udanej plecionki winny pojawiać się we wzorze schematem sukcesywnym. Ale jako że, odbiegając nieco w tym momencie od naszego abstrakcyjno-nierealnego, wiklinowego porównania, nie mamy tu przecież do czynienia z faktyczną plecionką, ewentualnie wyłącznie zamierzoną, to nie musimy trzymać się żadnych ustaleń, a poza tym ludzki umysł nie znosi ograniczających reguł, krępujących jego możliwości praw, prawideł, zasad, regulaminów i wytycznych natury wszelakiej, dlatego nie poczuję się winna pogwałcenia żadnej wybujale sztywnej prawidłowości, umieszczając po 'dłuższej chwili' nowy post nad swoim własnym. Ponadto i przede wszystkim - dysponuję motywem. Posiadam alibi na ewentualną obronę.

Nie widzę absolutnie żadnego sensu w podejmowaniu tematów ogólnospołecznych, ogólnohumanistycznych, ogólnoegzystencjalnych, (czy może wszech-) etc., ogólnie rzecz biorąc - jakichkolwiek skupiających się na rozważaniach obejmujących dowolnie zdefiniowaną całość tudzież grupę, bo co nowego może w tym zakresie powiedzieć tak mało w skali wszechświata znacząca mrówa-robotnica poza pompatycznym, dumnym w swej pyszałkowatości może i zgrabnym powtórzeniem za jakimś słynnym filozofem, poza wydukaniem jakiejś powszechnie przyjętej i znanej prawdy, mądrości życiowej, albo w najgorszym razie bufonowatym sformułowaniem jakiegoś kłująco naiwnego frazesu? Rezydentce mrowiska pozostaje jedynie uczepić się jak ogona koniuszka języka ulubionego z jej filozoficznych mędrców i ewentualnie poprzyglądać się coraz bardziej zagmatwanej i niezrozumiałej labiryntowej dyspucie dzisiejszych 'zawodowych myślicieli', starając się znaleźć swoją nić Ariadny. Pionkowi szachowemu, by nie wystawił się na pospolite pośmiewisko, wolno ośmielić się opublikować jedynie głębsze czy płytsze rozważania na temat wartości danej jednostki dla niej samej. Słowem, pionek może pisać o pionku - bez narażenia się na jakkolwiek upostaciowione ryzyko.

Każdy pionek docieka swojej wartości w swoim własnym, pionkowatym żywocie, na sposób, jaki aktualnie przypada mu do gustu, na przykład w sposób całkowicie ignorancki. Nie wolno? Wolno. Ale z tego względu, że ignorancja podpada pod imitację ogółu, który nie potrzebuje niczego więcej, to porzucając szachowo-pionkową metaforykę i nadając jednemu z nich rzeczywistą, namacalną, ucieleśnioną tożsamość przytoczę inny przykład realizacji takiej dociekliwości, jaki dopadł moją mrówczą osobę - chłodny, metodyczny i według mnie najprostszy w swej trudności (albo może najtrudniejszy w swej prostocie). System pytań bezpośrednich.

Kim jestem? Dlaczego (jeszcze tu) jestem? Czy chcę tu być?

Trzy, proste w swej konstrukcji pytania, naiwne wręcz, do których można dorzucić kilka pytań pomocniczych, typu: Gdzie chcę być? Jak chcę trwać? Co chcę z tym wszystkim zrobić? Kiedy chcę to zrobić? Kiedy zamierzam zacząć? - Czy można na nie odpowiedzieć w sposób maksymalnie oszczędny i symplicystyczny? Można. Tylko jaki sens w takiej płaskiej, odpowiedzi objawionej w formie zdania pojedynczego, równoważnika zdań, bodaj jednego zaledwie słowa, która tak naprawdę nie odpowiada ani na pytanie, ani na nic, która jest odpowiedzią wyłącznie w sensie stricte formalnym?

A więc? Ja już wiem. Nie było jednak moją intencją narcystycznie się tu obnażać, odpowiadając w tej chwili na przez siebie zadane pytanie. Nie potrzebuję słownej afirmacji czegokolwiek, co mnie dotyczy, żeby to wiedzieć. Wcale jednak nie chcę powiedzieć, że oczekuję obdzierania się z szat nie oferując nic w zamian. Prawdę powiedziawszy odpowiedź na te pytania nie jest w stanie uczynić z nikogo ekshibicjonisty. Tym zajmuje się zestaw pytań rozpoczynających się słówkiem 'jak/jaki/jaka/jakie'. Jaki jesteś? Jak reagujesz? etc..
Korzystam jedynie z przywileju osoby rozpoczynającej dyskurs - odpowiedzi w ostatniej kolejności.

I po co? Po co to wszystko? Żeby odnaleźć siebie (jak górnolotnie, ha!). Żeby określić, w którym punkcie na szlaku do odnalezienia siebie znajdujemy się w danym momencie. Kiedyś w końcu przychodzi moment genialnej iluminacji. Dla mnie już przyszedł. Powyższe jest świetnym narzędziem do pozbywania się egzystencjalnych ciężarów, ciążących jak świerszcz wlokącej go do mrowiska mrówce. Albo do godzenia się ze światem. Nawet psychologiczną, mentalną rozrywką dla bezproblemowców.

I projekcją mojej własnej, wścibskiej, bezczelnej, fanaberyjnej ciekawości.

*********************************************
EDIT: co prawda nigdy nie zależało mi specjalnie na tym, żeby te wypociny czytał ktoś poza latarnikiem szrajbiącym tu też od czasu do czasu (;P), ale jednocześnie też się z tym nie kryłam, tym czasem wypadło mi toto przetłumaczyć. Uznałam, że to całkiem niezła wprawka językowa, więc ostatecznie zdecydowałam się tym zająć. Efekt poniżej. I mam totalnie gdzieś, ile błędów przy tym popełniłam :P
*********************************************

ENGLISH:
There were supposed to be conversations, discussions here, and it ended up as a pseudowicker, barely commenced bilateral plaiting of quasiphilosophical monologues (above all) in which the role of separate wattles was enacted by more or less up to scratch snatches of thoughts (including a few naïve and lay on my part). But it’s alright. After all, what’s the difference how long time intervals are sneaking in between consecutive utterances? Does time has any significance at all? From the very beginning, the determinant of suitability of a given moment to compose yet another note here in the Dark Room was for me the ripeness of a new thought, ready to bring it into light, into dim, milky luminescence of Dark Room’s neon.

Theoretically, as etymology of the name indicates, elements of every fine plaiting ought to appear in accordance with a successive scheme. Yet, slightly drifting away from our abstract-unreal, wicker comparison, as we don’t deal with an actual plaiting here – exclusively intentional, if need be – we don’t have to stick to any regulations, and besides, a human mind can’t stand any restrictive principles, laws restraining its capabilities, precepts, rules, statutes, and guidelines of all kinds. Therefore I don’t feel guilty of violating any rampantly rigid orderliness because of placing a new post right over my own a ‘good while later’. Moreover – or first and foremost – I am equipped with a motive. I’ve got an alibi for a contingent defense.

I see absolutely no sense in raising social-wide, all-embracing humanistic/existential, etc. issues – any problems concentrated upon contemplations comprising arbitrarily defined entirety or a group in general, because what new can be said by a worker ant so insignificant in the scale of the universe, except a grandiloquent, maybe even neat quotation after a renowned philosopher, proud in its coxcombry? Except stammering out some conventional, widely known life truth, worldly wisdom, or – in the worst case – haughtily formulating some acutely naïve platitude? What is left for an ant-hill’s resident is only to adhere to the tongue of one among their favourite philosophic sage like to a tail, and possibly scrutinize the increasingly muddled, unclear labyrinthine dispute of today’s ‘professional thinkers’, trying to find their own Ariadne’s thread. A chess pawn, in order not to trivially hold himself up to ridicule, is allowed to dare to publish only deeper or shallower musings on the value of the given individual for himself. Briefly, a pawn may write only about the pawn – without exposing himself to no-matter-how-incarnated risk.

Every pawn inquires into his value in his own, ‘pawny’ life in a way which currently suits their taste, for instance in an entirely ignorant method. Not allowed? Allowed. However, inasmuch as ignorance subsumes under emulation of the people at large who don’t require nothing more, then giving up that chess-pawn metaphor and bestowing a real, palpable, personified identity on one of them, I’ll present a different example of fulfilling such inquisitiveness which has gotten my ant self – reserved, methodical and, in my opinion, the easiest in its difficulty (or the most difficult in its easiness). The direct question system.

Who am I? Why am I (still here)? Do I want to be here?

A set of three questions simple in their construction, even naïvely uncomplicated, to which we can throw in a few ancillary questions like: Where do I want to be? How do I want to last? What do I want to do with it all? When do I want to do it? When do I intend to start? – Is it possible to answer all those questions in a maximally economical and simplistic way? It is. But what sense is there in such a trite answer manifested in the form of a simple sentence, nothing but one word, which, as a matter of fact, doesn’t answer neither the question nor anything at all, which is an answer only in a strictly formal sense?

So? I already know. Yet it wasn’t my intention to narcissistically lay bare in here, answering to the questions posed by myself in that moment. I don’t need a verbal affirmation of anything that concerns me to know it. But I also don’t mean to say that I expect anyone to strip, and offer nothing in exchange. Honestly speaking, giving an answer to any of aforementioned questions isn’t capable of turning anybody into an exhibitionist – this is a role of a different set of questions, beginning with a word ‘how/what’ (with exceptions…). What are you like? How do you react? etc..
What I do is merely take advantage of a privilege of a person beginning a discourse – a possibility to restrain from an answer until the very end.

And what for? What is this all for? To find oneself (hah, how lofty!). To determine which point on the route to finding ourselves we are at at a given moment. In the end, there always comes a time of a genius illumination. It has already come for me. The above is an excellent tool for getting rid of existential burdens lying heavy as a grasshopper being a weight for an ant dragging it to its ant-hill. Or for reconciling with the world. It can even be a psychological, mental entertainment for trouble-free people.

And a projection of my own meddling, impudent, whimsical curiosity.

*******************************************

Cause seriously, how serious The Life is? Is it as serious as you seriously imagine it to be?

-----------------
Breathe in the future, breathe out the past
Savour this moment as long as it lasts
Let me tell you...

sobota, 8 listopada 2008

Białe nie zawsze jest czarne, a szare - nie zawsze kolorowe...

Wiem, wiem, że miałam tu coś napisać wieki temu, ale może to i lepiej, że zajęłam się tym dopiero teraz. Cierpiałam ostatnio na absolutny brak weny twórczej - jedyny jej zryw wykorzystałam na coś innego, a tak poza tym to jeśli coś powstawało, to wyłącznie w mojej głowie (Jakiś czas temu przeszłam samą siebie, spędzając bezczynnie około dwóch godzin tylko myśląc i słuchając muzyki). Ale właśnie dzisiaj (pewnie robię błąd, pisząc :"dzisiaj", bo znając siebie nie sądzę, żebym skończyła to pisać w tym konkretnym dniu) jakaś natchniuza zlitowała się nad moją niepisaniowością. Bardzo ona była niepoukładana, bo tak naprawdę, to nie wiem do końca, jaki dokładnie kształt przyjmie ta notka.

Skoro już poruszyliśmy temat zmian poglądów filozoficznych czy innych przewartościowywań, to ja się bardzo chętnie tego uczepię. Dopadło mnie coś, co mogłabym nazwać kryzysem światopoglądowym. A takie to szerokie i rozlazłe, że nawet nie wiem za bardzo, od czego by tu zacząć, a może nawet rozwlekę to na kilka wpisów. Napiszmy może na początek, że w ostatnim czasie trochę się pozmieniało.

Chyba jedną z najbardziej radykalnych zmian, które wiązały się z innymi osobami, jako że musiałam to oznajmić tym i owym, było porzucenie kościoła. Chrześcijaństwo...? To nie religia dla mnie (nie jestem w sumie pewna, czy coś pojmowanego stricte jako religia może być 'dla mnie', osobliwie mi z tym). Zupełnie nie przemawia do mnie idea wszechmocnej istoty, która z własnej fanaberii stworzyła sobie teatrzyk marionetkowy i patrzy teraz, jak się męczą. Ale z kolei pomysł całkowitego odrzucenia istnienia sił niepojętych woła u mnie, o ironio, o pomstę do nieba (więźniem swojej kultury jestem i nie zamierzam szukać synonimu). Banałem byłoby przedstawiać tu przykłady dowodzące słuszności podejrzeń co do istnienia owej energii, siły, whatever, bo ani nie jestem na tyle kompetentna, żeby się tego podejmować, ani, tak czy owak, nic nowego nie powiem. Zwyczajnie się nie da.

(no tak, minęły prawie 2 tygodnie od powyższego, a ja pewnie straciłam pierwotny koncept; trudno, jakoś wybrniemy)

Doszło więc do tego, że puściłam się przez jakiś bagnisty gąszcz idei i przekonań, gdzie każde drzewo zdaje się wskazywać drogę, a jest przy tym równie złudne jak pozostałe. Mam ze sobą w tobołku tylko mój cynizm i melancholię (czasami się zastanawiam, czy to się nie wyklucza). W takim razie ruszajmy na oślep. Każdy kierunek jest tak samo bezsensowny.

Skoro się tak uczepiłam tego boga, Boga, czy czego tam, to kontynuuję spacerek wokół tego drzewka. Całkiem zresztą sporego i rozłożystego. Pierwszą rzeczą, jaka rzuca mi się w oczy po krótszej czy dłuższej chwili spędzonej na obserwacji, to użyteczność tej roślinki. Bóg zdaje się być dla ludzi jak drzewo dające wiele cienia, pod którym można chronić się przed palącymi promieniami (zakładając, że znajduje się ono na sporej polance wśród wspomnianych bagien), drzewo wiecznie rodzące owoce, które wyżywi ich i pokrzepi nawet wtedy, gdy na innych drzewach nie pozostanie ni pestka. Jednak niektórzy błądzący w puszczy wędrowcy, jak ja, dostrzegają w tej całej zabawie pewien haczyk. Cały szkopuł bowiem w tym, by ujrzeć (i w pewnym sensie poczuć) liście na owym drzewie i te jabłka w rękach jedzących je ludzi. Smutną jest dla mnie rzeczą widok, który ukazuje się moim oczom, a pozostaje mi tylko groteskowy obraz nagich gałęzi poobwieszanych z różnych stron innymi bombkami i świecidełkami (dla każdej monoteistycznej religii inne)oraz prawdziwie niepojętych postaci krążących wokół niego i głodnych gryzących pustą przestrzeń pomiędzy napiętymi dłońmi, powietrze. A jedyne uczucie, jakie towarzyszy mi przy obserwacji, to pomijająca tych, którzy udają, że jedzą oraz tych, którzy poruszają mechanicznie szczęką i mielą językiem, nie zastanawiając się, czy napotykają one na opór, głęboka, bezdenna wręcz - zazdrość.

Przepełniona swego rodzaju żalem przebrnęłam dalej przez las. Nieopodal poprzedniej roślinki spostrzegłam zupełnie inną. Bujne, zielone, zdobne i tętniące życiem drzewo racjonalistów. Wokół niego bawiła się garstka równie dostojnych osób, bardzo zajęta swoimi sprawami. Nie mogłam tylko zrozumieć, dlaczego wciąż rzucali pod poprzedni leśny wytwór jakieś śmieci, papierki, wszelakie pozostałości. Mruczeli przy tym i chichotali pod nosem, choć zapytani o to kategorycznie się od takich podejrzeń odżegnywali, po czym odchodzili obrażeni. I nagle to drzewo wydało mi się nazbyt bujne, zielone i zdobne, jego życiowy puls zanadto miarowy, a piękno sztuczne, jak wymalowane. Ruszyłam więc dalej, bez do końca wyrobionej opinii, choć nie bardzo wiedząc, na co trafię następnym razem.

I tak błądzę, szukając kolejnych interesujących dębów, buków, bardziej egzotycznych hebanowców czy na pierwszy rzut oka pospolicie wyglądających iglaków. Może za jakiś czas umieszczę kolejną relację z samotnej wędrówki po niezmierzonych trzęsawiskach pełnej to fetoru rozkładającej się zgnilizny przedawnionych pomysłów, to słodkiej woni rosnących na ideowych polankach kwiatów kniei.

(Tytuł w pierwotnym zamierzeniu miał być chyba rozwinięty nieco inaczej, ale jakieś tam nawiązanie, lepsze czy gorsze, się znalazło)

czwartek, 31 lipca 2008

Odchodzenie od nihilizmu.

Kolejne pseudofilozoficzne przemyślenia dotknęły moją głowę, i o ile może to nie wydawać się to dziwne, to dziwny jest fakt, że odbiegają one od mojej nihilistycznej wizji świata.

Tak, tak, pozbywam się nihilizmu (może nawet jak będę stary, to będę mógł cytować Nietzschego, mówiąc o sobie: nihilista zupełny, który wszakże sam nihilizm już w sobie do końca przeżył — który ma go za sobą, pod sobą, poza sobą.”). Ciężka sprawa, nie wiem co z tego wyjdzie, ale może warto spróbować.

Makiaweliczne założenie, mówiące o tym, że ludzie z natury są źli, a dobro jest odstępstwem od normy, było, a może i nadal jest, dla mnie celnym spostrzeżeniem. Ludzkość, jako durny motłoch, wypełniony nienawiścią, żądzą zysku i wszelkimi ahumanistycznymi rzeczami i będąca jako „stado zwierząt wałęsające się po gównie”. O ile nie mogę się pozbyć wrażenia, że głupota ludzka jest i zawsze będzie, o tyle muszę skorygować swoje spostrzeżenia co do zła w ludziach.

Do zmiany zdania przekonał mnie Erich Fromm, który to w książce Pt. „Anatomia ludzkiej destrukcyjności”, skutecznie dowiódł, że zło, nie jest czymś naturalnym, wytworzyło się samo, jako efekt uboczny rozwoju ludzkości. Obala przy tym teorie instynktywistyczne, mówiące o tym, że człowiek już w prehistorii był zły i to zło wraz z nim ewoluowało. Rozlicza się również z teoriami behawiorystycznymi, teorią Freuda, na temat dwustronnego popędu człowieka (popęd życia przy jednoczesnym, przeciwstawnie działającym popędzie śmierci). Jednak najbardziej trafiła do mnie analiza słynnego eksperymentu, w którym to grupa ochotników miała odgrywać rolę więźniów oraz strażników. Naukowcy, najwyraźniej w celu zszokowania ludzkości, zdobyciu sławy, w raporcie dotyczącym w/w eksperymentu, napisali o bardzo agresywnym zachowaniu „strażników”, znęcaniu się nad „więźniami” oraz traktowaniu ich z wyjątkową okrutnością. W rzeczywistości, ilość osób prezentujących w/w postawy sięgała ok. 30% wszystkich uczestników, udających strażników. Pozostałe osoby, pomimo odgórnego przyzwolenia, na brutalne traktowanie więźniów, nie korzystała z tego przywileju. W raporcie napisano, że to dowodzi zła/agresji będącej w każdym z nas, i uwalniającej się przy sposobności do tego. W rzeczywistości jest zupełnie odwrotnie, te 30% świadczy o tym, że w/w zachowania są marginalne i dotyczą tylko osób o wypaczonej psychice.

Co prawda, dla niektórych, może się to wydać mało, a raczej na pewno jest mało przekonujące, co do tego, że ludzie nie są źli z natury. Mnie jednak wystarczyło. Jednak tylko teoretycznie. Pozostaje jeszcze wynieść takie wnioski z przebywania pośród ludzi. Tego niestety się obawiam.


P.S. Nie mogę sobie siebie wyobrazić jako nie nihilistę.

niedziela, 22 czerwca 2008

Bez konkretów.

Hmm, ja tam się na wolnych wolach itp. nie znam, ale śmiem twierdzić, że na pewno istnienie owej, lub jej nie istnienie, nie jest tylko kwestią biologiczną. Prawda jak zwykle jest gdzieś po środku, i tak jak ciężko zdefiniować np pojęcie czasu, tylko za pomocą teorii Einsteina zapominając o poglądach, filozoficznych, na temat owego czasu, np Kanta, tak nie można uznać, że wola, to tylko biologia.
Chociaż sam chciałbym, żeby wolna wola była kwestią tylko psychologiczną. Jednak czy psychologia jest niezależna od biologii?... To jest temat na dłuższe, mądre rozważania, których ja nie jestem w stanie prowadzić.

Co do sensu życia. Ja wole się nie zastanawiać czy on w końcu jest czy go nie ma bo jeszcze dojdę do wniosku, że takie coś istnieje, i będę musiał go szukać. A nie chce mi się.

Znowu nie wiem o czym mam bajdurzyć.

Widziałem, we wtorek, Control. Świetny film. Naprawdę, dawno nie widziałem tak udanego filmu biograficznego jak ten. Ale nie będę się tutaj o nim rozpisywał bo to by był kolejny tekst o JD, na tym blogu.

Notki na jakiś konkretny temat dziś nie będzie. Ledzia dopadł brak mózgu. Hmm, w zasadzie to u mnie jest chroniczne.

niedziela, 1 czerwca 2008

Miszmasz i słówko o wolnej woli

Jak mnie to denerwuje, że za każdym napisaniem "ż" kasuje się cały tekst i trzeba pisać w ot, takim notatniku albo wordzie. Pf.

Po kolei, po kolei, bo troszkę się nazbierało.

Co do tych nonsensów, to w sumie globalnie albo i szerzej - wyjdźmy za wszechświat - istotnie nic nie ma sensu. Rożni filozofowie na przestrzeni dziejów go dociekali, ze skutkiem różnistym, tylko żaden się do tej pory szczerze nie chciał przyznać (należy tu wspomnieć, że ja na historii filozofii znam się jak kura na lataniu, więc może i jakiś miał na tyle odwagi, by to uczynić, ale mniejsza z tym), że istnieje tylko bezsens i już. Ale może zamiast kusić się o wyszukiwanie jakichś górnolotnych idei czasem warto trochę poudawać, że ten sens jednak gdzieś się tam czai i śmieje się nam w twarz? A jak się już dostatecznie w tym przekonaniu utwierdzimy, to może rozbijmy je na małe cząstki? Szukajmy sensu nie w naszym istnieniu, a w codziennym uśmiechu, którym możemy kogoś rozchmurzyć, w dopiero co skonsumowanym cukierku, który zaspokaja w jakiś tam sposób nasze hedonistyczne potrzeby.

Właśnie - żyjmy dla hedonizmu! Dlaczego nie? A co lepszego mamy do roboty? Może być podle, może być w cnocie, ale takie życie chyba lepsze jest niż nie życie dla hedonizmu, hmm? Co w tym takiego plugawego? Dojdziemy do sensu w bezsensie (Ledzik, wystarczająco się wczuwam? :P).

Next. Hmm. To Ty tu jesteś spec literacki, a ja nie wiem, o czym mówię, ale dobra... Na moje oko ten żenujący poziom polskiej literatury ma też swoją jasną stronę - jak wszystko, o czym zresztą kiedyś wspominałam. Tak, zdaję sobie sprawę z tego, że to szalony pomysł, ale po mnie można się tego spodziewać. Może te hordy chorych na pisarską 'gangrenę' pióroszrajbów po to się rodzą, by w końcu spośród nich wyrosła jakaś perełka? Chorzy mają za zadanie pokazać perełce, czego się wystrzegać, by wyleźć z małża i dać się polubić odpowiednim ludziom. A może już się jakieś pojawiły? Tak tragicznie ze wszystkim przecież być nie może (cholera, jakie to dziwne... normalnie nie mam takiej wiary w ludzi).

Na temat Joy Division w sumie nie mam wiele do powiedzenia. Stanowią dla mnie przykład, że jeśli bardzo się czegoś pragnie, można to zrealizować. Cenię ich, ale nie uznałabym ich za zespół numer 1. Ale nie pytajcie mnie o to, kogo więc umieściłam na tym najwyższym miejscu, bo nie potrafiłabym na to pytanie odpowiedzieć. Prawdą chyba byłoby stwierdzenie, że obecnie – nikogo. Może kiedyś tam kogoś wepchnę, niech świeci i błyszczy, ale na razie wstrzymam się od oceny.

Co do samego Joy Division i osoby Iana Curtisa to jest to niewątpliwie ikona, która wraz z zespołem wywalczyła sobie miejsce w czołówce postaci niezwykle znaczących dla muzycznego świata, choćby za sposób wyrażania siebie i siłę oddziaływania na innych, o czym wspominałeś. Uderza fakt, jak poważnie Curtis traktował ich muzykę, jak dawał z siebie wszystko podczas koncertów. W jego tekstach zawsze podobał mi się ich realizm, czasem opisywany bezpośrednio, a czasem przy użyciu kilku zgrabnych metafor.

A co do tych idoli, to przynajmniej jakichś masz. Ja cierpię na brak autorytetów, brak kogokolwiek, kogo mogłabym uważać za mojego guru. A poza tym Curtisowanie i Wojaczkowanie (i kto tam jeszcze) to wcale ciekawa sprawa.

Teraz trzeba w końcu przejść do sedna sprawy. Postanowiłam dzisiaj zaserwować wam co nieco na temat… wolnej woli. Oczywiście, nie jestem filozofem, żeby móc kompetentnie się odnośnie tego wypowiedzieć, niemniej jednak próbę taką podejmę – w związku z sentencją, na natknęłam się na blogu pewnej znajomej mi osoby. T. twierdzi bowiem, iż:

- działania człowieka zdeterminowane są przez procesy fizyczne zachodzące w mózgu, a co za tym idzie…
- …jego myśli sterowane są ruchem elektronów w mózgu, co ostatecznie prowadzi go do takiego wniosku:

Wolna wola jest tylko iluzją. (rzekł materialista, jak też o sobie powiedział)

Z punktami mogłabym się nie zgodzić, gdybym była niedouczona. Ale że istnieje coś takiego jak biologia w szkołach, to nawet mi to przez myśl nie przeszło, hm, hm. Natomiast samą tezę zamierzam obalić jak pół litra wody ognistej, zepchnąć w jakąś otchłań, żeby się podsmażyła, po czym z apetytem skonsumować. Albo i nie. Zdecyduję się w trakcie pisania. Na początek kilka prawd oczywistych. Tak, człowiekiem kierują dążenia do zaspokojenia swoich potrzeb – tych najbardziej podstawowych, jak głód czy sen albo miłość, bezpieczeństwo, a także tych wyższych: estetycznych, samodoskonalenia. Tak, człowiek kieruje się często doznawanymi odczuciami i emocjami. Więcej, nauczona doświadczeniami z NLP (Neuro-Linguistic Programming) czy PU(A) (Pick-Up (Art)) stwierdzam, że nieświadoma istota ludzka może w prosty sposób stać się marionetką innych i myśląc, że postępuje zgodnie ze swoją wolą, postępować tak, jak chce użytkownik technik NLP, hipnozy, PU czy nawet zwykły znawca mowy ciała. Podatność niektórych czasami wręcz zaskakuje. Można przecież nakłonić ludzi nawet do rzeczy, których bez odpowiedniej ‘zachęty’ sami by nie zrobili, można rozbudzić w nich emocje, które nakażą działać im wbrew racjonalnemu myśleniu. A oni nadal nie będą tego świadomi.

Tak, ja naprawdę się z tym wszystkim zgadzam, a mimo to neguję teorię pana T. Dlaczego? Z prostej jak z pewnością nie mój wskazujący palec przyczyny: bo człowiek jednak może to wszystko zignorować. Może nie jeść mimo głodu, może zaprzeć się uczucia, jakiego doznaje (np. w przypadku kobiet nie zezwolić PUA na domyk z telefonem albo kiss close (PUA = Pick-Up Artist, pamiętajcie, Google is your friend)), może postępować wbrew sobie ze względu na zwykłe widzimisię. Może, a fakt, że najczęściej tego nie robi, a jeśli robi i jeszcze do tego jego sposób zachowywania się jest powszechnie znany, co prowadzi do przyklejenia mu na czoło kartki głoszącej: dziwak tudzież wyrzutek, to już temat na innego posta. A dodatkowym argumentem dobijającym gwóźdź do trumny głoszonej przez T. teorii jest fakt jak trudną rzecz stanowi stworzenie sztucznej inteligencji. Bo kierując się naszą sentencją wystarczyłoby wyposażyć androida w jakieś stymulanty potrzeb i zdolność uczenia się, a jednak obok problemów związanych z tą drugą kwestią, nie jesteśmy w stanie sprawić, by roboty zachowywały się w sposób „naturalny”.

Tyle na dziś. Niech ci, których to irytuje, wybaczą mi wszystkie wypowiedzi mogące zostać uznane za pustosłowie, a także pseudofilozofowanie czy spłycanie, pisanie o czymś po łebkach. Tak, tak. Mea culpa.

piątek, 30 maja 2008

Joy Division

Hmm, hmm, mimo iż gówno się znam to napiszem coś tutaj.
Nie jestem jakimś tró mega fanem JD ale muszę stwierdzić, że jak dla mnie to zespół nr 1 ever. Właśnie, zespół, czy może raczej zjawisko albo, w zasadzie, tylko jedna osoba, która swoją charyzmą, wrażliwością i umiejętnością do przekazywania emocji, zjednała sobie rzeszę fanów? Ja bardziej bym obstawał przy ostatnim wariancie, aczkolwiek nie neguję ważnej roli samej muzyki, jako brzmienia instrumentów itd. bo te również są bardzo istotne. I ich prostota jak dla mnie jest wielkim atutem JD.

Teksty Curtisa bardzo na mnie działają. Chyba już nie zdarzy się drugi taki 'tekściarz'. Może przesadzam ale ciężko mi sobie wyobrazić kogoś kto będzie umiał tak doskonale przekazać emocję słowami. W zasadzie nie tylko słowami, całą swoją osobą. Był już co prawda Morrison, był Barret i inni ale jak dla mnie nikt nie był taki jak Ian. Trudno znaleźć kogoś, kto tak osobiste teksty potrafiłby nagrać albo zaśpiewać na koncercie. On potrafił. Chwała mu za to.

Chyba mam słabość do neurotyków-samobójców bo tylko tacy ludzie są moimi idolami. No może z drobnymi wyjątkami.

Atmosphere

środa, 21 maja 2008

Literatura polska XXI w.

Chuj, dupa, cipa -
Ars Poetica

Dupa, cipa, chuj -
Czytelniku będziesz mój*

*Jakość i treść tego czegoś jest adekwatna do jakości i treści polskiej literatury i poezji (chociaż tej w mniejszym stopniu) współczesnej.